sobota, 12 stycznia 2013

Mala dziewczynka

Tak wściekła jeszcze nigdy nie byłam. Miałam cholerną ochotę coś rozpieprzyć i tym czymś była głowa mojego, kurwa, ojca! W tym momencie nienawidziłam go bardziej niż cokolwiek innego na świecie! Bardziej niż każdą kobietę w jego życiu, która mi go odbierała i każdą fankę, której poświęcił choć odrobine uwagi, w czasie gdy to ja miałam być centrum jego świata!
Prawie biegłam hotelowym korytarzem, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie lewej ręki, przebiły mi skórę i z ran pociekła mi odrobina krwi.
- Slonage! Czekaj! - Przyśpieszyłam słysząc za sobą głos mojego ojca chrzestnego, Shannona. - Czekaj mówię! - wrzasnął, a ja uniosłam w górę rękę i pokazałam mu środkowy palec. On też był winny mojej wściekłości! Wiedział, że ojciec od 18-stu lat mnie okłamuje i nic nie zrobił.
Moja wściekłość osiągnęła szczyt, gdy wpadłam jak burza do pokoju ojca. Siedział na kanapie, półnagi, nad nim klęczała jakaś kobieta, rozebrana z bluzki, a jego ręce były na zapięciu jej stanika.
- Spieprzaj! - wrzasnęłam na nią, łapiąc jedną ręką jej bluzkę, a drugą jej blond kudły, za które szarpnęłam tak mocno, że dziwka spadła z kolan ojca na podłogę. - Spieprzaj! - Powtórzyłam z całej siły popychając ją w stronę drzwi.
- Co ty, cholera, robisz?! - krzyknął na mogę ojciec, wciągając przez głowę podkoszulek.
- Zabiję cię! - Rzuciłam się na niego z pięściami. Nerwy mi puszczały! Tyle lat mi wmawiał, że matka nie żyje, że zmarła zaraz po tym jak mogę urodziła, że bardzo ją kochał! Mówiąc to zawsze patrzył mi w oczy! I zawsze kłamał! - Nienawidzę cię! Nawet sobie, kurwa, nie wyobrażasz jak bardzo cię nienawidzę! - Siedziałam mu na nogach i okładałam pięściami nie omijając twarzy. I pewnie rozwaliłabym mu nos, gdyby wujek nie wpadł i nie ściągnął mnie z niego unieruchamiając moje ręce za plecami.
- Co ty kurwa odpierdalasz?! - Otarł krew z rozciętej wargi. - Jestem twoim ojcem!
- Już nie! –Próbowałam się wyrwać. - Okłamałeś mnie w najważniejszej dla mnie sprawie! Powiedziałeś, że mama nie żyje! Czułam się winna jej śmierci, wiesz?! A ona dziś u mnie była! Wiem, że zabrałeś mnie jej zaraz po wyjściu ze szpitala i zakazałeś jej kontaktów ze mną! - wrzeszczałam najgłośniej jak potrafiłam chcąc wyrzucić z siebie to wszystko.
- Slonage... - Próbował do mnie podejść, ale zaczęłam się rzucać.
- Nie dotykaj mnie! - krzyknęłam - Wracam z nią do Stanów!
- Jesteś dorosła... Zrobisz co uważasz...
- Tylko tyle?! - Wściekłość przechodziła mi w bezradność. – Żadnego przepraszam?!
- Nie mam zamiaru przepraszać cię za to, że nie pozwoliłem twojej matce usunąć ciąży, a później nie dałem jej wykorzystywać cię do wyciągania ode mnie pieniędzy na używki. Życie z twoją matką było
fajne dopóki nie pojawiłaś się ty, a ona mimo to nie przestała pić i sięgać po narkotyki. - Wkurzył się i wyszedł, a ja się rozpłakałam.
Wujek puścił mnie a ja pobiegłam za ojcem.
- Tato! - krzyknęłam przełykając łzy.
- Chcesz to jedź z nią! Nauczy cię pić i ćpać. Zobaczysz jak żyje się w slumsach - powiedział wściekłym tonem.
- Tato, przepraszam. - Dogoniłam go i płacząc jak mają dziewczynka, przytuliłam się do niego.
- Moja mała córeczka. - Pocałował mnie w czoło, ukrywając w swoich ramionach.

~*~
Takie ot... Krótkie coś. :)
Napisałam to dawno, a dziś znalazłam w czeluściach komputera, więc dodaję. 
Szału nie ma, nie mniej lubię wściekłą Slonage. :D

środa, 2 stycznia 2013

Buddha for Mary

Dlaczego właśnie ona? Po świecie chodzą miliony kobiet. Tysiące z nich  już kiedyś spotkałem. Przez te lata, setki poznałem bliżej. Z dziesiątkami si spotykałem. Z większością z nich byłem w dobrych relacjach, a właśnie na nic wpadłem idąc z Shannonem i Tomo przez Pola Elizejskie.

Dach hotelu w centrum Paryża to dobre miejsce do tego, żeby usiąść i pomyśleć. Teoretycznie nie powinienem tu być, tak jak nie powinienem był wchodzić w wiele innych miejsc i nie powinienem skakać w tłum podczas koncertów. Jedynie mój życiowy fart ratował mnie przed wieloma
tarapatami.
Usiadłem na krawędzi budynku, zwieszając nogi wzdłuż tylnej elewacji i zapatrzyłem się przed siebie.
Mówią, że pogoda oddaje emocje duszy. Najwidoczniej ze mnie natura postanowiła zakpić i mimo mojego podłego nastroju, niebo było czyste, słońce zachodziło i pojawiały się pierwsze gwiazdy. Wręcz wymarzona sceneria, żeby wspominać kobietę, tyle, że nie tą, która mnie rzuciła.

Poznałem Mary w '95 roku, gdy razem z Shannonem byliśmy na koncercie  U2. Nie przepadam za nimi, ale Shann mnie namówił na wyjście.  Mary pracowała w tym klubie jako kelnerka. Od razu zwróciła moją uwagę.  Później jeszcze wielokrotnie odwiedziłem ten klub zanim zebrałem się
na zaproszenie jej gdzieś.
Spotykaliśmy się prawie 4 lata i kochałem ją jak wariat. Dla niej  mogłem zrobić wszystko. To ona namówiła mnie i Shannona do założenia  zespołu. Od dawna nosiliśmy się z tym zamiarem, ale dopiero ona  przekonają nas do realizacji planu.
Mama nie koniecznie jej ufała. Twierdziła, że Mary jest dziwna, ale  ważniejsze było moje szczęście niż jej uprzedzenia. Kochałem jej rude włosy i zielone oczy, które patrzyły na mnie z uwagą. Uwielbiałem jej idealne ciało i tą cholerną pewność siebie, dzięki której od razu ją zauważyłem. I nic dziwnego, że byłem o nic zazdrosny. Nigdy nie brałem jej miłości za pewnik. Wiedziałem, że
ciągle muszę o nią walczyć i robiłem to. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym przestać okazywać jej, jak bardzo ją kocham. Zabierałem ją ze sobą wszędzie. Odwiedzała mnie z studiu, na planach
filmowych, pojawiała się na pierwszych koncertach. Chciałem się jej oświadczyć. Kupiłem pierścionek, zabrałem ją na spacer brzegiem rzeki Hudson w Nowym Jorku. Rozmawialiśmy i już
chciałem przed nią klęknąć, gdy powiedziała, że musi mi coś wyznać.
Od roku mnie zdradzała. Spotykała się z facetem, który pracował na barze, w klubie, gdzie się poznaliśmy. Była z nim w ciąży i chciała się z nim związać. Powiedziała, że nigdy mnie nie kochała. Byłem jedynie fascynacją, rozrywką na czas kiedy była sama, a później po prostu się przyzwyczaiła i dlatego ciągnęła to tak długo. Obiecała, że więcej jej nie zobaczę, pocałowała mnie po raz ostatni, życzyła mi szczęścia i odeszła.
Długo po tym nie potrafiłem wrócić do normalności. Wtedy mama  powiedziała mi coś, co później powtarzałem moim, naszym fanom.  Każdy, kto pojawia się z naszym życiu, pozostawia w sercu odcisk i już nigdy nie jest jak dawniej.
Po rozstaniu napisałem dużo piosenek, to był rodzaj mojej prywatnej  terapii. Prawie wszystkie zaraz lądowały w koszu. Były zbyt słabe, lub zbyt prywatne.
Po tamtym okresie, oprócz wspomnień, została mi jedna pamiątka. Buddha  for Mary, piosenka, którą fani pokochali tak bardzo, jak ja kobietę o  której ona mówi.
Mary obiecała mi nigdy więcej się nie pojawić w moim życiu, ja obiecałem sobie nie kochać żadnej innej kobiety poza moją mamą.
 W moim sercu jest miejsce tylko dla brata, mamy i Echelonu.  Ja dotrzymałem obietnicy, Mary właśnie dziś ją złamała, gdy spotkaliśmy się na Polach Elizejskich.


~*~
Znalazłam przeglądając swoją pocztę. Kiedyś napisałam to dla koleżanki i zapomniałam.
Co sądzicie?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Cywilizowani

Uważają siebie za cywilizowanych ludzi
Lecz są bez duszy
Dawno obdarci ze skruchy
Pozbawieni ciepła
Mamią czyste serca
Burzą w nich marzenia
Uczą niszczyć dobro
Zabijać wspomnienia
Szukają poklasku
Karmią się cierpieniem
Uzbrojeni w ironię
Twierdzą że są wybawieniem
Obalają władzę
Sieją spustoszenie
A swe szpetne dzieło
Nazywają odkupienie
Krzyczą "Chcę wolności"
Myślą "Zniszczę inne nacje
Odbiorę nadzieję
Zburzę demokracje"

~*~
Bo nie tylko opowiadania zdarza mi się pisać...

Interesy z toba, to byla przyjemnosc Jaredzie Leto



- Jasna cholera! - wykrzyknął na cały głos mężczyzna o sięgających prawie ramion, ciemnobrązowych włosach, gdy zobaczył, że w jego bagażniku nie ma zapasowego koła.Znajdował się kilkadziesiąt kilometrów za miastem i właśnie złapał gumę. - Zabiję idiotę - warknął pod nosem, sięgając do kieszeni po swoje ukochane blackberry. Szybko wstukał numer brata i przyłożył telefon do głowy.
- Nooo? - Usłyszał znudzony głos i aż coś się w nim zagotowało.
- Gdzie jest zapasówka? - spytał używając najgroźniejszego tonu, na jaki było go stać.
- Co? - Mężczyzna po drugiej stronie najwidoczniej był całkowicie niezainteresowany rozmową.
- Zapasowe koło, kurwa! - wrzasnął ten pierwszy i w przypływie wściekłości kopnął auto.
Nienawidził samochodów, ale w dzisiejszych czasach, były one wręcz niezbędne. Zwłaszcza komuś takiemu jak on.
- Jedziesz na nim - mruknął rozmówca i rozłączył się.
Brunet spojrzał z niedowierzaniem na telefon, po czym ponownie wybrał numer brata.
- Masz pół godziny żeby mi, kurwa, przywieźć nowe koło - powiedział, gdy tylko usłyszał, że brat odebrał. - Jestem na wylotówce z miasta, tam gdzie zwykle skręcasz nad jezioro.
- Pieprz się - odparł starszy z braci. Najwidoczniej nie miał zamiaru pomagać młodszemu.
- Cholera, Shannon! Od tego wszystko zależy! - krzyknął i rozłączył się. Miał tylko nadzieję, że braciszek ruszy tyłek sprzed telewizora i dostarczy koło. Czas ucieka.
Był umówiony na 17, prawie 100 kilometrów za miastem i musiał tam być jeśli nie chce mieć problemów z tymi ludźmi. Póki co, miał jeszcze trochę czasu, ale nie na tyle, żeby mógł się zrelaksować i spokojnie czekać na Shannona.
Cholera jak on nienawidził, kiedy jego interesy były w cudzych rękach. Nie ważne, czy to brata, matki, przyjaciela... Po prostu tego nienawidził! Tomo miał rację. Był pieprzonym perfekcjonistą, ale nie potrafił tego zmienić. To on musiał mieć kontrolę i dlatego tak się wściekał kiedy ją tracił.


- Nareszcie - jęknął, gdy zobaczył jak samochód brata zwalnia i staje przed nim.
- Ostatni raz - warknął poirytowany Shannon wysiadając i otwierając bagażnik. – Zabieraj!
- Dzięki. - Jared od razy zabrał się za zmienianie koła, nie patrząc nawet na brata. Nie przyznał się po co jedzie tak daleko. Bąknął coś o jakiejś panience i błagał w duchu, żeby Shann nie pytał o więcej.
- Następnym razem sam sobie radź! - Shannon spojrzał krytycznie na młodego, po czym wrócił do auta i odjechał z powrotem w stronę Los Angeles.
- Następnym razem nie dostaniesz mojego samochodu - mruknął sam do siebie Jared dokręcając ostatnie śruby, po czym wytarł dłonie o jakąś starą koszulę, którą miał w bagażniku i szybko wskoczył za kierownicę.
Czuł się jak na jakimś cholernym wyścigu z czasem, gdy łamał wszystkie ograniczenia prędkości, choć i tak miał świadomość tego, że się spóźni. Nie było innej opcji. Shannon zbyt długo dostarczał mu koło. Modlił się tylko, żeby tamci ludzie byli wyrozumiali. Nie chciał skończyć w szpitalu przez kilkuminutowe spóźnienie. Raz już tam był z podobnego powodu. Nie miał pojęcia jakby ponownie wytłumaczył matce złamany nos, kilka żeber i narkotyki we krwi.
Tak, brał od kilku tygodni. Ale panował nad tym. Musiał brać. Właśnie pracowali nad trzecią płytą. Całe dnie spędzał w studiu nagrywając i montując materiał, a nocami pisał teksty, komponował muzykę. Musiał się wspomagać. Nie pociągnąłby bez codziennej dawki kokainy. Zwariowałby zanim płyta trafiłaby do sprzedaży. A ten krążek to wielka sprawa.
Debiutancki album przeszedł bez rozgłosu, co go mocno podłamało. Ale A beautiful lie to było to. Sprzedała się w ogromnym, jak na jego oko, nakładzie, większość koncertów, które dali w Stanach, były wyprzedane, więc wytwórnia dała im szansę. Dostali większy budżet i kredyt zaufania. Jeśli kolejny krążek przebije poprzedni, wychodzą na szeroki rynek. Światowa trasa, wielkie sale koncertowe, największe festiwale. Musiał to mieć. Właśnie dla tego zrezygnował z aktorstwa. Teraz nie liczyło się nic poza wydaniem This is War. A później będą tylko oni i Echelon, ich najwspanialsza rodzina.
Z piskiem opon wjechał na prawie pusty parking i zatrzymał się przy czarnym, dużym aucie, o który opierało się dwóch facetów, a na masce, po turecku siedziała młoda dziewczyna, najwidoczniej opalając się.
- Jak zwykle każesz na siebie czekać, panie Leto - odezwał się jeden z mężczyzn wyciągając z kieszeni paczkę fajek i odpalając jedną kolejną od poprzedniej.
- Małe problemy techniczne - wytłumaczył się potulnie Jared.
- Masz? - spytał drugi z nich, a dziewczyna zaciekawiona zwróciła na nich swój wzrok.
- Okrągłe 40 tysięcy - mruknął Jared otwierając tylne drzwi auta i wyciągając plecak z gotówką. Podszedł powolnie do gościa z papierosem w ustach i podał mu plecak. Ten przeliczył dokładnie zawartość i wrzucił go do auta, na siedzenie kierowcy.
- Twoje zamówienie. - Wyciągnął niewielki pakunek owinięty czarną folią i podał Leto, który nie sprawdzając zawartości, włożył go do schowka w samochodzie.
- Więc jesteśmy kwita. - Leto wyprostował się i obszedł swój samochód stając przy drzwiach kierowcy.
- Jeszcze jedno - zawołał kumpel faceta z papierosem. Szybko podszedł do Jareda i zadał mu kilka sinych ciosów w brzuch i głowę, po czym sięgnął do kieszeni po nieduży nóż i dźgnął swoją ofiarę tuż pod linią żeber, po lewej stronie. - Nienawidzę spóźnień - warknął i kopnął w żebra Leto, który leżał na ziemi.
- Interesy z tobą, to była przyjemność Jaredzie Leto. - Po raz pierwszy odezwała się dziewczyna, po czym zwinnie zeskoczyła z maski samochodu i zajęła miejsce za kierownicą. - Jedziemy chłopaki. - Zarządziła i po chwili całą trójką odjechali zostawiając krwawiącego, tracącego przytomność Jareda przy jego aucie. Nie było najmniejszych szans na to, że ktoś go tutaj znajdzie, a jeśli szybko nie zostanie mu udzielona pomoc, wykrwawi się. O to im właśnie chodziło. Trzeba było uciszyć kolejnego niewygodnego człowieczka.

~*~
Ze specjalną dedykacją dla za czytanie moich tekstów w ekspresowym tempie. :D

To jest magiczny dzien...


Ten dzień miał być magiczny.
Wszyscy obiecywali, że od teraz wszystko będzie inne, wyjątkowe. Mówią, że jak już ten dzień nadejdzie, czujesz się innym człowiekiem. Miało być cudownie, jest jak zwykle, pomyślałam, gdy jak co dzień, budzik zadzwonił o 6 rano w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin. Od sześciu godzin jestem pełnoletnim obywatelem wielkiego Los Angeles.
Jak każdego innego ranka, wstała bez ociągania z łóżka, wzięłam szybki prysznic, zjadłam śniadanie, ubrałam się i parę minut po 7 wyszłam z mojego malutkiego mieszkanka, które należało kiedyś do mamy. Długo stało puste, gdy ja z rodzicami, a później z samą mamą mieszkałam w
Ohio.
Do Los Angeles wróciłam sama, żeby zacząć własne życie z dala od nadopiekuńczej matki i dziadka o niespełnionych medycznych ambicjach. Kocham ich całym sercem, ale nie umiem być w zgodzie ze sobą, gdy oni są blisko.
Zawsze byłam samotniczką.
Kocham Los Angeles, gdy samo idę do pracy bocznymi uliczkami, gdzie toczy się prawdziwe życie, gdzie ludzie mają własne życie, własne problemy. Wtedy wiem, że Miasto Aniołów nie jest tylko tym pustym i zblazowanym światem gwiazd i gwiazdeczek, są też tutaj zwykli ludzie i prawdziwi artyści.
Zawsze mijam tego samego chłopaka. Każdego dnia siedzi na murku przy niewielkim parku i gra na skrzypcach. Kiedyś się do niego przysiadłam.
Powiedział mi, że ma 17 lat i marzy o tym, że kiedyś stanie na scenie, gdzie zagra dla milionów słuchaczy. Ale wie, że nie dożyje tego, bo ma raka, więc grywa tutaj, żeby mieć chociaż namiastkę swojego marzenia. Powiedział też, że jeśli kiedyś go tutaj nie spotkam, znaczy, że choroba wygrała i chciałby, żebym uśmiechnęła się do pustego miejsca i po prostu pomyślała o nim.
Niewielka kawiarenka, w której pracuję jest tylko dwie przecznice dalej od chłopaka. Mieści się przy jednej z głównych ulga miasta. Ma swój własny klimat, gdy do niej wchodzę, zawsze mam wrażenie, że przenoszę się do innej epoki.
Na miejscu jestem zawsze przed 8. Wchodzę tylnym wejściem, wkładam kremowy fartuszek i zabieram się za przygotowywanie stolików. O 9 szefowa otwiera i zaczyna się mój zwykły dzień pracy  trwający do 16.
Po pracy wracam do mieszkania, przebieram się i wychodzę z aparatem, zatrzymać na klatkach zdjęć   życie. Czasem, kiedy pogoda jest brzydka, siadam w oknie i piszę. Nigdy nie tworzę nic wyjątkowego.  Po prostu wybieram z ludzi na ulicach jedną osobę i ją opisuję. Wyobrażam sobie jakie może być jej lub jego życie. Czy kocha? Ma rodzinę? Pasję? Marzenia? Plany na przyszłość? Czasem pisze o sobie. O tym co się wydarzyło. Opisuję moje dzieciństwo, to jak 15 lat temu ojciec od nas odszedł, bo pokochał inną kobietę. Jak mama potwornie cierpiała. Miała wtedy 27 lat i sześcioletnie dziecko do utrzymania. Przez te 15 lat spotkałam ojca tylko 2 razy. Raz, niedługo po ich rozstaniu, gdy byłam u jego mamy w przerwę świąteczną, a drugi raz kilka dni temu spotkałam go na ulicy. Nie poznał mnie, a ja go nie zaczepiłam.
Mogłam go jednak często widzieć w mediach. Jest gwiazdą. Ma fanów, których nazywa swoją rodziną. O mnie nigdy nie walczył.
Poza kilkoma telefonami od najbliższych, ten dzień niczym nie różnił się od pozostałych 364 dni roku.
Dopiero wieczór przyniósł zaskoczenie.
Dochodziła 22, ja siedziałam przy pianinie wygrywając melodię zespołu, w którym gra ojciec, kiedy usłyszałam pukanie. W drzwiach stał on. Mój ojciec. Mężczyzna, którego nienawidziłam i
kochałam jednocześnie. Shannon Leto.
- Przepraszam. - powiedział cicho, trzymając w rękach jedną, białą różę.
- Ale...
- Przepraszam, że jestem dupkiem. Przepraszam, że jestem tchórzem i bałem się spojrzeć w oczy twojej matce. Przepraszam, że masz takiego beznadziejnego ojca, który cię porzucił. - mówił patrząc mi prosto w oczy. - Przepraszam, że nawet teraz nie potrafię wyrazić tego jak bardzo do dupy jestem. - podał mi kwiatek i chciał odejść.
- Tato? - uśmiechnęłam się przez łzy. - Po prostu mnie przytul. – Nie ważne jak bardzo nienawidziłam go za odejście. Teraz wrócił, a to znaczy, że o mnie pamiętał. - Kocham cię tato. - przytulałam się do
niego stojąc w otwartych drzwiach. - Już nie pozwolę ci odejść.
Wreszcie wszystkie obietnice się spełniły. To jest magiczny dzień, a ja jestem innym człowiekiem.
Mam ojca.